2013 w telegraficznym skrócie, czyli po raz pierwszy zupełnie prywatnie

Do końca 2013 roku zostało jeszcze trochę czasu, ale z racji tego, że częstotliwość mojego pisania woła o pomstę do nieba, postanowiłam tym razem trochę wcześniej zacząć serię podsumowującą ubiegły rok. Tym razem zdecydowałam rozpocząć ją nietypowo dla mnie, bo dość prywatnie. Wiem, że takich wpisów mało na moim blogu i pewnie więcej nie będzie, ale uznałam, że raz na kilka lat to i ja mogę 🙂

Ostrzegam – będzie dość nudno i długo, więc wpis tylko dla osób, które chciałyby wiedzieć, czym żyję oprocz kosmetyków 🙂

Oczywiście, mój świat, jak i większości autorek blogów, nie kręci się tylko i wyłącznie wokół tego, o czym głównie piszę. Co w takim razie mnie spotkało w 2013?

  • przeprowadzka. Kolejna w moim życiu. Zastanawiam się, kiedy ja w końcu przestanę żyć na wiecznych walizkach (a raczej kartonach) i znajdę swoje miejsce, w którym będę chciała zostać na dłużej. Póki co – wciąż szukam i już planuję następną przeprowadzkę, choć jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji i zdecydowanie zbyt dużo przemawia za moim obecnym miejscem, by tak łatwo przyszło mi powiedzieć „nie, nie zostaję tu”. I choć wciąż wierzę, że jest gdzieś na ziemi miejsce idealne dla mnie, w którym nie będę widziała wad, to jednak zapuszczanie korzeni wciąż przede mną. A może to po prostu ja się czepiam? Czy któraś z Was zmieniłaby mieszkanie tylko dlatego, że doprowadza ją do szału dźwięk przejeżdzających pociągów przez całą dobę, albo zbyt bliskie sąsiedztwo sklepiku osiedlowego z alkoholem i świetnym miejscem do spotkań wybitnych przedstawicieli młodzieży głośno i dosadnie wykrzykujących 3 znane im słowa (BTW- nowy budynek z podziemnym parkingiem i monitoringiem wcale nie jest gwarancją spokoju)? A może ściany z kartonu i wiedza o tym, co sąsiedzi będą mieli jutro na obiad, albo dlaczego Pani X nie lubi herbaty z cytryną a Pan X zamierza pojechać w weekend do Ikei po nową patelnię, jest jednak człowiekowi do życia niezbędna i tylko mnie irytuje, gdy słyszę nawet ziewanie sąsiada zza ściany? 

Ciąg dalszy TUTAJ

Serum L’biotica, czyli kolejne apteczne zaskoczenie (zdjęcia PRZED i PO)

Od kilku tygodni wcielam w życie plan intensywnej pielęgnacji na wszystkich frontach, gdyż powód mojej nieobecności na blogu przez ostatnie miesiące odbił się dość mocnym echem nie tylko na stanie mojej skóry, ale również włosów, a nawet rzęs, które po raz pierwszy w życiu dość mocno mi zaczęły wypadać i zrobiły się praktycznie niewidoczne.

Dlatego też długo się nie zastanawiałam, kiedy podczas wizyty w Hebe w oko wpadło mi serum firmy L’biotica. Co prawda wcześniejsze doświadczeń tą marką do najbardziej udanych zaliczyć z pewnością nie można (krem do rzęs powodował pieczenie, maski i odżywki Wax dość mocno obciążały moje włosy), ale postanowiłam puścić to wszystko w niepamięć i dać szansę temu serum.

Używam go od ok. 6 tygodni. Gdybym miała napisać recenzję po miesiącu używania, byłaby ona całkowicie inna niż to, co napiszę teraz.

Ale po kolei…

Serum zamknięte jest w opakowaniu przypominającym tusz do rzęs, tylko w wersji mini. To, co mi się w nim podoba, to bardzo wygodna moim zdaniem szczoteczka, która idealnie rozczesuje rzęsy. Spotkałam się co prawda z opinią, że jest beznadziejna i ciężko nią nałożyć serum, ale kompletnie nie zgadzam się z tym zdaniem:) Na moje rzadkie i cienkie rzęsy aplikuje dokładnie tyle kosmetyku, ile potrzeba. Co prawda zauważyłam, że po prostu lubię się nim mazać i czasem wieczorem zanim pójdę spać, to dwukrotnie mi się zdarza go użyć, ale dzięki temu mogę stwierdzić, że braku regularności w stosowaniu nikt mi zarzucić nie może.

 

Ciąg dalszy TUTAJ

Czasem jednak warto, czyli niespodzianka z apteki

Niejednokrotnie pisałam o tym, że sporadycznie robię zakupy pielęgnacyjne w naszych polskich drogeriach / aptekach. Nie dlatego, że mam coś przeciwko chemii w owych kosmetykach. Chemia nie zawsze jest zła. I gdybym mogła, pewnie znacznie częściej sięgałabym po to, co łatwo dostępne. Niestety, ze względu na sporą nietolerancję dość powszechnych składników, zmuszona jestem szukać takich kosmetyków, które ich nie zawierają. A to nie jest proste zadanie, bo znaleźć coś, co nie zawiera glikolu propylenowego albo gliceryny wysoko w składzie, masła shea czy trójglicerydów, witaminy E bądź skwalanu w nadmiarze, wcale zadaniem prostym nie jest. Najczęściej wręcz niemożliwym.
Dlatego też, kiedy ostatnio okazało się, że zostałam bez czegokolwiek do demakijażu (do dzisiaj nie wiem, jak to się stało), zmuszona byłam zrobić szybką rundkę po sklepach i aptekach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jednak wyprodukowano coś dla mnie. 10 razy sprawdzałam skład, żeby się upewnić, iż na pewno wzrok mnie nie myli. No bo jak to? Taki skład?
Aqua, Cetearyl Alcohol, Sodium Cocoyl Isethionate, PEG-8, Panthoneol, Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Isobutylparaben.
Nic tam niefajnego dla mnie nie dołożyli? Nieeeemożliwe. Pomijam jego poprawność pod względem potencjalnej szkodliwości. Jej ocenę zostawiam każdemu z osobna (tak, tak, nieszczęsne parabeny są obecne). Dla mnie – świetny. Nie ze względu na to, co zawiera, ale właśnie ze względu na to, czego NIE zawiera.
Do rzeczy. O czym mowa? O żelu (a raczej emulsji, ale o tym później), którego producentem jest Ziaja.

Ziaja Med, Kuracja Lipidowa, Fizjoderm, Żel
Ciąg dalszy TUTAJ

Permanent Taupe Maybelline, czyli czar prysł

Jakiś czas temu pisałam o moim ulubionym ostatnimi czasy cieniu w kremie Maybelline, znanym chyba każdej czytelniczce blogów, czyli On and on the bronze. Pisałam również o tym, że w moje ręce wpadł ten odcień tylko i wyłącznie dlatego,  że w drogerii chwyciłam nie ten odcień, który chciałam. Od dłuższego czasu natomiast polowałam na Permanent Taupe, bo większość tego, co można znaleźć pod nazwą „taupe” od razu przykuwa mój wzrok i budzi chęć posiadania. Niestety, w mojej drogerii od dłuższego czasu trafiałam półkę pełną tych cieni, z wyjątkiem tego jednego jedynego.

Dlatego też, kiedy podczas przypadkowej wizyty w Rossmanie mignął mi w przelocie, od razu wylądował w koszyku, a ja szczęśliwa udałam się do domu, żeby natychmiast go wypróbować (oczywiście przedtem powędrowałam do kasy, żeby za niego zapłacić :) )

Ciąg dalszy TUTAJ 

Informacje o promocjach, czyli zmiany na pasku bocznym

Krótko i informacyjnie – od dzisiaj na pasku bocznym (na moim właściwym blogu www.naturalnie-mineralnie.pl ) z lewej strony pojawiać się będą informacje o ciekawych (moim zdaniem) aktualnych promocjach w sklepach internetowych, które znam, lubię i polecam. Oczywiście nie jest to reklama sponsorowana i żaden ze sklepów nie płaci mi za to ani w żaden inny sposób nie czerpię z tego profitów.

Postaram się aktualizować go przynajmniej raz na tydzień.

Dzisiaj pierwsza aktualizacja czyli :

 
Ciąg dalszy TUTAJ 

“Dlaczego mnie nie lubisz?”, czyli o kameleonie z Kolorówki

Zdarzyło Wam się kiedyś kupić coś, zakochać się w odcieniu, nie móc doczekać się aplikacji, a potem z rozczarowaniem zerknąć w lusterko? Mnie owszem. I trwa to już bodajże 3 albo 4 lata, czyli od momentu, kiedy w moje ręce po raz pierwszy wpadła niepozornie wyglądająca mika Winter Rose z Kolorówki.

Dostałam od kogoś próbkę (Rozi? :>),  odleżała swoje, po czym przyszedł czas,  kiedy chciałam jej użyć w jakimś makijażu. I jakież było moje zdziwienie, kiedy zwyczajnie wyglądający przybrudzony róż nagle pokazał swoje prawdziwe oblicze mieniąc się odcieniami błękitu, fioletu, a nawet miedzi na mojej ręce. Czym prędzej pacnęłam go na oko i tam również cudownie się mienił, wyglądając tak, jakbym użyła kilku różnych kolorów. Niestety, moja radość trwała do momentu, kiedy odsunęłam lusterko tak, by obejrzeć się w całości. I tu czar prysnął. Nie da się ukryć, że nie jest to mój kolor. Zdecydowanie nie. Potem jednak próbka gdzieś zaginęła, a ja podczas jakiegoś zamówienia z Kolorówki postanowiłam dać Winter Rose jeszcze jedną szansę i zakupiłam próbkę o pojemności 5 ml (czyli to, co widzicie na zdjęciu poniżej). I od tej chwili co jakiś czas próbuję oswoić ten odcień z nadzieją, że przy którymś z moich wiecznie zmieniających się odcieni włosów, jasności skóry nagle okaże się, że mogę go używać. Póki co – bez powodzenia :)

Ciąg dalszy TUTAJ 

Sprzątanie szuflad, czyli szybki przegląd pozostałości….

Jestem na etapie dość radykalnego pozbywania się wszystkiego, czego nie używam – znaczna część ląduje w koszu (próbki rozmaite, resztki kompletnie nieużywane w pudełkach), część u znajomych, niewielka część już dość dawno poleciała na Allegro, a to, co zostało – przedstawiam dzisiaj jako pierwsza część zbiorczych fotek i mini recenzji kosmetyków kolorowych (mineralnych i nie tylko).

Właściwie początkowo chciałam umieścić tutaj tylko typowe bronzery – czyli kosmetyki służące do nadania skórze odcienia imitującego opaleniznę. Ale gdy zaczęłam przyglądać się temu, co posiadam, okazało się, że niektóre odcienie – mimo iż zostały nazwane bronzerami, nieco nie pasują do tej definicji (przynajmniej w przypadku mojego odcienia skóry trudno wyobrazić sobie użycie np. South Beach z Lily Lolo na całą twarz, gdyż odcień, pomimo że piękny, to w moim przypadku wygląda zbyt brzoskwiniowo i lepiej sprawdza się użyty jako róż).  Dlatego też do zestawienia zebrałam wszystkie odcienie, które mają w sobie złotawe, brzoskwiniowe, brązowe, piaskowe, a nawet pomarańczowe tony.

Zdjęcia robione w różnych okresach – stąd też różny odcień i stan mojej skóry oraz kolor włosów

1. Isadora Bronzer – jeden z tych, które najbardziej ciemnieją na mojej skórze i z tego powodu używam go głównie, gdy jestem opalona – zimą zdecydowanie nie potrafię go sobie wyobrazić u siebie. Posiada delikatne złote drobinki i potrafi przybrać paskudnie pomarańczowy odcień, jeżeli nałożę go na gołą skórę bez podkładu. Skład nie najszczęśliwszy, ale używam go tak sporadycznie, że nie odnotowałam wyrządzonych szkód.

       

Ciąg dalszy TUTAJ

Bez makijażu, czyli ponownie zaczynam…

Jakiś czas temu (nawet całkiem spory, bo ponad 3 lata temu😉 ) robiłam już podobny wpis o tym, jak wygląda moja skóra bez makijażu. Wtedy prawie udało mi się doprowadzić ją do jako takiego stanu, ale niestety – poszukiwania kosmetyków idealnych dla mnie, leki, stres oraz… wiek (tak, niestety, bliżej mi już do 40-tki niż do 30-tki) spowodowały, że walkę o w miarę przyzoity stan cery musiałam zacząć od nowa. I choć moja skóra wygląda lepiej niż pół roku temu, to jednak jeszcze długa droga przede mną. I póki co – wstrzymuję wszelkie testy nowości (na szczęście zaległych i przygotowanych recenzji mam sporo) i zostaję przy tym, co w chwili obecnej spisuje się u mnie świetnie.

Cel tego wpisu? Porównanie efektów za jakieś pół roku. Tyle mniej więcej daję sobie i swojej skórze na to, by sprawdzić, jak będzie ona wyglądała w momencie, kiedy do jej pielęgnacji przyłożę się naprawdę solidnie. A Wy będziecie mogły ocenić, czy było warto pół roku być na odwyku od jakichkolwiek zakupów nowych kosmetyków 😉

Ciąg dalszy TUTAJ

Znalazłam aż 5, czyli iHerb plus polskie sklepy

Ci z Was, którzy czytają moje posty wiedzą, że znalezienie czegokolwiek, czym mogę posmarować twarz graniczyło jeszcze do niedawna z cudem. Na palcach jednej ręki jestem w stanie wskazać krem czy serum, które nie wyrządziło mi szkody (a testowałam ich w swoim życiu już całkiem sporo) Okazało się jednak, że takich kosmetyków jest coraz więcej (co prawda nadal nie mam co marzyć o wejściu do drogerii czy apteki i wybraniu czegokolwiek dla siebie, ale mam nadzieję, że i to się wkrótce zmieni). W ciągu ostatniego roku udało mi się znaleźć aż 5 pozycji, które na stałe weszły do mojego programu pielęgnacyjnego. 3 z nich to zakupy iHerbowe, 2 natomiast są zdecydowanie łatwiej dostępne, bo można zakupić je w moich ulubionych sklepach czyli Ecosme oraz Bioarp.

Więcej TUTAJ

Do znudzenia, czyli ponownie iHerb

W jednym z wcześniejszych komentarzy otrzymałam sugestię, by umieszczać tu również posty dotyczące zakupów w moim ulubionym sklepie, w którym najczęściej robię zakupy, czyli IHerb. Wiem, że tego typu posty z reguły skierowane są do dość wąskiej grupy Czytelników i nie cieszą się specjalnym zainteresowaniem, ale mam nadzieję, że komuś się przyda moje kilka słów odnośnie poniższych produktów.
Składów kosmetyków nie podaję, gdyż każdy link prowadzi do strony z opisem i podanym pełnym składem.

Auromere, Pre-Shampoo Conditioner, Hair Conditioning Oil, 7 fl oz (206 ml) $6.88 – mieszanka olejowa do włosów z ekstraktami. 2 tygodnie to zbyt krótki okres, by wystawić recenzję, dlatego też jedyne, co obecnie mogę napisać, to że zapach jest znacznie mniej intensywny niż większości olejów opartych na podobnych ekstraktach. Owszem, nie należy do najpiękniejszych w mojej opinii, ale też nie odrzuca jakoś specjalnie. Sugerowane użycie to nałożenie na godzinę przed myciem włosów, ja jednak, z braku czasu, najczęściej nakładam go przed snem i rano zmywam (czyli na trochę dłużej, bo jakieś 3-4 godziny). Nie brudzi i nie tłuści pościeli, co jest dla mnie sporą zaletą. Zmywa się dość szybko, spora wydajność, włosy póki co po zastosowaniu nie są jakoś wybitnie w lepszej kondycji, nie są też uniesione ani odbite jak przy Sesie czy oleju Bhringraj, ale są dość miękkie i gładkie. Nic więcej napisać o nim jeszcze nie mogę.
(olej sezamowy, kokosowy, olej z Ginger Lily (niestety, nie znalazłam polskiej nazwy tej rośliny  z rodziny imbirowatych), olej z wetiwerii, z kiełków pszenicy z ekstraktami m.in neem, brahmi,  bringaraj)
Ciąg dalszy TUTAJ